.png)
Pisząc ostatnio kolejne wnioski o dofinansowanie działalności Fundacji, doszłam do wniosku, że proces ten w zadziwiający sposób przypomina… rekrutację do pracy. Wymagane: minimum kilka lat doświadczenia, w tym przypadku najlepiej w realizacji dokładnie takich projektów, o jakie dopiero teraz się ubiegamy. Oczywiście doświadczenia nie posiadamy, bo jak nietrudno zgadnąć, nikt nie daje szansy tym, którzy tego doświadczenia jeszcze nie zdążyli zdobyć.
Od organizacji oczekuje się dowodów kompetencji w wydatkowaniu środków, czyli prezentacji wcześniej zrealizowanych i rozliczonych projektów. Problem w tym, że żeby mieć te projekty — trzeba najpierw dostać dofinansowanie. Błędne koło, z którego trudno wyjść bez odrobiny szczęscia i sporo determinacji, a czasem... znajomości.
Wielokrotnie wymagane jest też zaplecze finansowe, choć z definicji fundacje nie istnieją po to, by zarabiać, lecz by działać społecznie. Wymagane są zasoby rzeczowe i ludzkie, ale nie można ich traktować jako wkładu własnego, bo ten musi być, rzecz jasna, finansowy. Logika? Odpowiedzcie sami.
Mimo to próbujemy. I z czym się mierzymy dalej?
Formy formularzy
Kolejny wniosek kolejny formularz składający się z 10 bloków, a w każdym z nich kilka, a czasem nawet kilkanaście pytań. Mam nieodparte wrażenie, że formularze te zaprojektowano jako test cierpliwości: "może się wkurzą i porzucą". Z jednej strony opisujesz to samo, tylko trochę inaczej po kilka razy. Kolejne punkty wyglądają podobnie, lecz wymagają nieco innego kąta podejścia. Z drugiej strony: ograniczenia znaków - oceniający muszą przecież to wszystko potem przeczytać. Może zatem przestać pytać o cel, szczegółowy cel, cele pośrednie, cele dodatkowe projektu...?
Są też inne formularze, które mają być konkretne: tylko krótkie hasła, zwięzłe odpowiedzi. Ale wtedy często ginie sedno. Gdzie miejsce na pasję, kreatywność? Gdzie pokazać, że efekt projektu to nie liczba godzin warsztatów, ale realna zmiana i inspiracja?
W literaturze naukowej coraz częściej zwraca się uwagę, że w systemie pisania wniosków i recenzowania może chodzić tylko o formę zamiast o treści. W skrócie: mimo najlepszych intencji, formularze grantowe bywają archaiczne lub ograniczające. Wymagają od nas, byśmy mówili w języku „wskaźników i tabel”, zamiast w języku pomysłu, serca i działania.
Język giętki
A skoro już o języku mowa, to dodajmy, że wnioski pisze się bezosobowo. Piszemy w końcu w imieniu organizacji, a nie nas samych. Nie ma znaczenia, że organizacja, którą prowadzicie to całe Wasze życie. Nie ma znaczenia, że Podopieczni, Wolontariusze, Sympatycy i inne osoby związane z Waszą organizacją są Wam, jak rodzina. To dla nich działacie, to dla nich staracie się o dofinansowania, to Wasze emocje... Nie! Piszemy sucho: "wnioskodawca zaplanował". Ostatecznie "organizacja może się poszczycić". Nie ma tu miejsca na "mamy to szczęście", "już nie możemy się doczekać", czy "jesteśmy dumni z naszych dokonań". Tu nie ma miejsca na osoby i osobowości. Liczą się fakty, liczby, wskaźniki i statystyki.
Kwalifikowalność wydatków
Z definicji chodzi o to, że "dany wydatek może być uznany za refundowalny (z funduszy unijnych, np.) i jest zgodny z zasadami programu, w którym projekt jest realizowany. Aby wydatek był kwalifikowalny, musi być poniesiony w określonym okresie, zgodny z wytycznymi i niezbędny do realizacji projektu. Koszty, które nie spełniają tych wymogów, są niekwalifikowane."* Problem polega na tym, że trudno znaleźć projekt, który pomoże pokryć faktyczne, rzeczywiste potrzeby fundacji.
Bo proszę Was o chwilę zastanowienia i odpowiedzcie sobie na pytanie: co dla organizacji, która utrzymuje się z darowizn jest w dzisiejszych czasach największym kosztem? I podpowiem, że nie są to wynagrodzenia. Bo często osoby związane z NGO działają na zasadach wolontariatu. Znajdą się ci cudowni szaleńcy, którzy poprowadzą warsztaty za darmo lub za niewielką opłatę. Zatem co? TAK! Zgadliście: największym kosztem jest WYNAJEM LOKALU, dalej też: koszty księgowości, opłaty za media. Tego nikt Wam nie odpuści, nie machnie ręką. I tego też niestety nie pokrywa żaden projekt. Można sobie wpisać te wydatki gdzies tam w budżet, ale z dofinansowania można pokryć je tylko częściowo. Są to ułamki kwot, które miesiąc w miesiąc są rzeczywistym kosztem organizacji.
Czemu zatem mają służyć te dofinansowania? Wczym wesprzeć, w czym pomóc...? Rozumiem, że te wszystkie procedury, wymagania i tabele mają czemuś służyć – najpewniej temu, by zapobiegać nadużyciom i zapewnić przejrzystość. Tylko… czemu właściwie? Bo kiedy patrzy się na to, co działo się przy okazji jednego z największych programów finansowych, jakim był KPO, trudno oprzeć się wrażeniu, że biurokracja skutecznie utrudnia życie tym, którzy naprawdę chcą coś zrobić i naprawdę potrzebują wsparcia, a nie tym, którzy naprawdę potrafią omijać zasady. To daje do myślenia.
Smaczek na koniec
Oczywiście, że mimo narzekań i godzin spędzonych przed ekranem z bólem w plecach, porażek i odmownych decyzji nadal będę próbować! Chcę, żeby Fundacja Suma Wszystkiego rozwinęła skrzydła i była tym cudownym miejscem dla Was wszystkich, które już żyje w mojej wyobraźni.
Oczywiście, że będę próbować mimo, że spotkały mnie dość niecodzienne argumenty odmowy. A dziś podzielę się z Wami dwoma z ostnich złożonych projektów, bo to dość ciekawe.
1. Wniosek zakładał dofinansowanie projektów, które realizując swoje cele realizują postanowienia Karty Praw Podstawowych Uni Europejskiej. Kto nie zna - podpowiem bardzo ogólnie, że: Karta jest oficjalnym dokumentem, który stanowi o prawach człowieka. Składa się z sześciu tytułów + postanowienia końcowe i pięćdziesięciu czterech artykułów.
Można pobrać i przeczytać. Jeden z oceniających odjął punkty tylko dlatego, że napisany przez nas projekt nie realizuje WSZYSTKICH postanowień Karty. Czy to jest w ogóle możliwe...?
2. We wniosku umieściłam wynagrodzenie dla osoby, która w pierwszym okresie działalności charity shopu miała zarządzać tym miejscem. Do jej zadań należało wdrożenie procedur związanych z działalnością sklepu, kontakty z Darczyńcami itd. Poziom wynagrodzenia (ze względu na wymagania budżetu w projekcie) nie sięgał nawet aktualnej najniższej krajowej. Odjęto nam punkty za to, że wynagrodzenie jest zbyt wysokie, a w odpowiedzi na odwołanie otrzymałam argument, że nie chodzi o samo wynagrodzenie, tylko o to, że zdaniem oceniających osoba ta to nikt inny jak koordynator projektu i koszty wynagrodzenia powinny być ujęte w kosztach pozostałaych, a nie projektowych.
I niech to będzie ostateczne podsumowanie, że na końcu – ponad formularzami, regulaminami i wskaźnikami – stoi jeszcze czynnik ludzki, czyli osoba oceniającego. Każdy z oceniających ma prawo do interpretacji zasad (w granicach regulaminów, oczywiście), a my – do pełnego niezrozumienia tej interpretacji. Oceny zapadają, kropka. Moje emocje nie mają tu znaczenia – są zbyt osobiste, a porażka potrafi uciskać i irytować, jak źle skrojone portki. Cały ten wpis jest oczywiście o zabarwieniu lekko ironicznym, które ma kolor jak kwaśna cytryna. Ale co poradzę – ostatnio piszę tyle wniosków, że co kilka dni łapię się na pytaniu: kto to wymyśla? I kto to, do jasnej anielki, potem czyta?!
*za: funduszeeuropejskie.gov.pl